czwartek, 2 maja 2013

Droga bez rozwidleń

Żelazne, grube kajdany.
I duszące się ręce.
Idę z nimi, w szeregu.

Istnieją miejsca, gdzie
sąsiad sąsiadowi równy.
Istnieją miejsca, gdzie
zawód błazna jest już żmudny.
Dlaczego więc tam idziemy?

"Konwój stop."
Nikt nie stoi.
Ciągnięty łańcuchem muszę dotrzymać kroku.

Opór?
Te krwawe nadgarstki drżą.
Zmienili mi kajdany.
Na twardsze.

Niemy chór śpiewa zza złotych drzwiczek
ptasiej klatki.
„Wszystko ma swój czas,
a gdy już upłynie
wykorzystaj moment.
Krzycz.
Niech duch ożyje.”

Szereg stanął.
Twarzą przed finałem.
Milczy.

Milczy.

Milczy.

Krzyknąłem.
Niezliczone spojrzenia budzą przerażenie.
Głos, choć zarwany, wydobył się ponownie.
Krzyknąłem.

Kajdany trzasnęły o ziemię.
Krzyknęło całe moje ciało.

Chór wtórował.
„A teraz biegnij własną drogą.
Ich spojrzenia wciąż są ciekawe
tego, co pokażesz światu.”