Opowiadanie "Regit"

(cz. I)
Iamaela po raz pierwszy w życiu ogarnął tak przerażający strach. Jego podeszwy zaczęły się roztapiać. Substancja dyskretnie drażniła jego cienką skórę. Powstała mała chmara dymu, przez którą ledwo ujrzał jaskrawy, zielony ściek. Dyszał, rozpaczliwie biegnąc do przodu do momentu, gdy ze zmęczenia upadł. Runął jak ścięte drzewo o ziemię.
Obudził się.
Szybko dotknął rękoma swojej twarzy, aby upewnić się, że był to tylko kolejny koszmar. Wzdychnął.
-Iamael, śniadanie! - dobiegł krzyk zza prowizorycznej, blaszanej ściany, na której wisiał obraz przedstawiający zielone pastwisko, krajobraz dotąd niespotykany.
Chłopak wstał z wełnianej maty i powolnym krokiem podszedł do radyjka, stojącego na komodzie. Włączył je. Słysząc słowa "Dzień dobry, czas wstawać! Mamy dzień 2 czerwca 2056 roku!" natychmiast przełączył stację, której towarzyszyła przyjemna, jazzowa muzyczka. Przy akompaniamencie saksofonu udał się do dużego pomieszczenia, które było w dużej mierze puste. Znajdował się tam jedynie żelazny, pordzewiały stół, zbrudzona, otwarta, pusta lodówka oraz dwie szafki kuchenne. Ku zdziwieniu bruneta, zapowiadanego jedzenia nie było.
"Co do cholery?" - pomyślał, tworząc krzywy grymas na twarzy.
Wtem w naprzeciwległym wejściu ukazała się smukła postać, zajadająca zczerwieniałe jabłko. Istota ta oparła się o framugę "wyjątkowo" czystych drzwi.
-Śpiący królewiczu, czego szukasz? - zachichotała cienkim, aczkolwiek męskim głosem skryta w cieniu osoba.
Iamael oparł się zaciśniętymi pięściami o stół, machinalnie opuszczając głowę w dół.
-Czasem tęsknię za domem, gdzie w najbiedniejszym okresie widywałem w lodówce, bądź na stole miskę owoców i warzyw, ewentualnie zupę ziemniaczaną.
Mężczyzna zbliżył się do stołu, rzucając resztą zjedzonego jabłka do pojemnika przypominającego donicę, leżącą tuż w którymś z rogów. Otarł ręcę o zieloną tunikę i ze sporym uśmiechem na twarzy odpowiedział na cięty żart bruneta.
-Twoje poczucie humoru zdaje się urzeczywistniać...bynajmniej jeszcze dziś rano stał tu talerz z jabłkami - mrugnął okiem.
Chłopak z posępniałą miną zapytał:
-Skoro było to rankiem, to którą mamy godzinę?
-Dwunastą, proszę pana - lakonicznie odparł.
Odchodząc od stołu zrobił kilka kroków w bok, stając plecami do blondynkowatego i niskiego mężczyzny. Chwycił się oburącz za kark i z ciężkim głosem rzekł:
-Przecież mówiłem ci, że miewam niepokojące sny, Brian. Co chcesz udowodnić tą swoją wredotą?
-Chcę oznajmić, iż gówno mnie to obchodzi, chłopcze...co, jak co, ale to ja cię tutaj przygarnąłem, ja opiekuje się domem, a ty sadzisz dupsko na moim jedynym, wygodnym materacu! Obudź się wreszcie, mieszkamy na cholernym pustkowiu wyżartym przez toskyczne odpady, gdzie pełno zmutowanych skorpionów i bandytów, którym to mózg totalnie wyparował od radioaktywnych promieni. Do obrony stosujemy nóż kuchenny, śrubokręt, ewentualnie mój stary rewolwer, który lepiej morduje, gdy się nim rzuca.
Nastała cisza. Przerwał ją Iamael.
-Dlaczego mnie przygarnąłeś? Również chciałeś mnie wykorzystać...byłeś zdania, że pomogę ci w urządzaniu się.
Zniesmaczony blondyn wybuchnął.
-Człowieku, a niby jak można przetrwać na jałowej i zniszczonej ziemi w pojedynkę, co? Zależało mi na wspólnym wspieraniu się, ale widzę, że te twoje dziwaczne sny są ważniejsze. To jakby szukać wody na pustyni...
Ale Iamael nic nie odparł.  Opuścił ręce i udał się w kierunku drzwi prowadzących na zewnątrz. 
-Pewnie masz rację.  Udam się z moim problemem na wędrówkę. Życzę dużo zdrowia. Przede wszystkim szczęścia, które lada chwila może zaniknąć.
Dłużej nie czekając, szarpnął skutą żelastwem klamkę i wbrew oczekiwaniom Briana podczas opuszczania budynku nie trzasnął drzwiami. Oczekiwał u niego sporo agresji, w końcu irytacja oraz pewność siebie blondyna rodziła zalążek złości.
Brian usiadł. Zastanawiał się, czy jego oburzenie było koniecznie w tej sytuacji. Co prawda mógł oczekiwać jakiejś poprawy, ale czy doczekałby się jej, skoro znał tego chłopaka z każdej możliwej strony? Wrócił wspomnieniami do sytuacji, gdy go spotkał. Szukał dziczyzny na równinach, gdzie odziwo często wałęsały się stada dzikich psów. Ich mięso nie należało do najlepszych, ale zapewniało dogodne warunki. Wyposażony w stary rewolwer Colt Python, opasany pasem, do którego przyczepił pudełko nabojów .357 magnum, ubrany w skórzaną, lichą kurtkę, wysokie buty oraz bawełniane, zabarwione na zgniłą zieleń spodnie, przeczesywał równiny. Nie minęło wiele czasu, nim ujrzał szarpiącego się z czworonożną bestią chłopaka o ciemnych, krótkich i sterczących włosach i w bardzo poniszczonym kombinezonie roboczym. W tej samej chwili pies wgryzł mu się w nogę i począł warczeć. Brunet nie krzyczał z bólu, choć grymas twarzy wskazywał na co innego. Błyskawicznie wykonał zamach pięścią w stronę łba. Pod wpływem adrenaliny cios był tak silny, iż pies runął na ziemię, lecz nie poddał się. Iamael chwycił się za zranioną nogę i próbował uciec od psa, stojąc do niego przodem, by w razie ponownego ataku spróbować go powalić. Bestia zaskoczyła chłopaka. Pies wykonał skok, którego chłopak nie odparłby, gdyby nie kula tkwiąca w czaszce zwierzęcia.
Zdmuchując dym powstały od strzału, Brian podszedł.
-Pech chciał, że nie mam ze sobą żadnego bandaża ani szmaty. 
Na twarzy Iamaela pojawił się skromny uśmiech. Usiadł i wyciągnął z kieszeni kombinezonu niewielki ręcznik. Zręcznie owinął ranę i delikatnie podniósł się. W międzyczasie zajęczał. Niski mężczyzna przytaknął głową.
-Skąd pochodzisz?
-Cały czas wędruję. W razie potrzeby skrywam się w różnych miejscach.
Brian zmierzył wzrokiem ubranie przybysza, po czym zadał mu pytanie.
-A ten kombinezon? Jesteś mechanikiem?
-Nie, znalazłem go w pewnej opuszczonej fabryce - mrugnął okiem. -Jest całkiem praktyczny i wygodny, w dodatku...
Rozmowę przerwał skowyt. Mężczyzni obrócili się w stronę dobiegającego dźwięku. Ujrzeli w oddali grupę trzech psów, zmierzających powoli w ich kierunku.
Blondyn przeładował swój rewolwer, spokojnie sięgając po pocisk w blaszanym pudełeczku, natomiast Iamael rozglądał się wokół. Smukły męzczyzna dostrzegł jego zachowanie kątem oka.
-Szukasz czegoś?
W tym samym czasie brunet schylił się.
-Czegoś twardego, zupełnie jak ta gazurka - uśmiechnął się.
Z oddali dobiegał przerażający warkot. Chóralny dźwięk dał się we znaki Brianowi, który nie zauważył znaku obaw u chłopaka. Wycelował, czekając, aż któryś z nich zbliży się na odległość ponad 6 kroków....na marne - istoty postanowiły ich otoczyć. Opuścił rewolwer, zastanawiając się, co robić. Zaczął wpadać w panikę, widząc ich oślinione, pozbawione włosów pyski. Ich ciało było oparzone, jakby wpadły do rzeki lawy. Nawet kły nie wyglądały zdrowo; połamane i zżółkniałe.
Iamael zmrużył oczy. Wyczekiwał swojej okazji.
Wtem padł strzał.
Kula pofrunęła w kierunku rozwartej psiej paszczy, co wyeliminowało lewego napastnika. W tym samym czasie kolejna bestia próbowała doskoczyć do gardła Brianowi, jednak w porę rzucił się na nią Iamael, uderzając z całej siły w tors. Pies jęknął. Żałośnie próbował się wycofać, ciągle warcząc w kierunku bruneta, jednak ucieczka zdała się na nic. Uderzenie prawdopodobnie uszkodziło kilka ważnych organów, w tym płuca. Osunął się na ziemię, litościwie dysząc. Po kilku sekundach zdechł.
Mężczyźni skupili się na ostatnim przeciwniku. Wydawał się być niewiele większy i bardziej osmolony, starszy i bardziej doświadczony. W lekko przekrwionych oczach dostrzegli pomarańczową poświatę. Ku ich zdziwieniu bestia zachowywała spokój, nie przejmując się konającymi towarzyszami.
-To jakiś samiec alfa - odparł inteligentnie Brian. -Spodziewajmy się niespodziewanego.
Iamael spojrzał na blondyna. Równie dziwnie jak wróg zachowywał dziwny spokój. W środku czuł lekką irytację. W każdej chwili mogą zginąć od chłapnięć mutanta, ale on pozwolił mu wybierać. Absurd. Jego powątpiewania w towarzysza szybko ucichły, gdy z pełną premedytacją oddał dwukrotny strzał. Ironicznie zapytał:
-Chciałeś go oswoić, że pozwoliłeś mu wybierać?
Brian przeładował broń, ignorując chłopaka. Schował ją do kabury, a następnie za pomocą skrytego w bucie sztyletu, wycinał płaty mięsa z ubitej zwierzyny. Jego ręce zgrabnie wypatroszyły zwierzynę.
-Włóż kilka płatów do swoich kieszeni, nie zdołam tego zmieścić.
Podnosząc surowiznę z ziemi, szyderczo zapytał:
-A cóż mistrzu przetrwania będę z tego miał?
-Przenocuję cię. Moja okolica jest dość bezpieczna.
-Nie wątpię - lakonicznie odparł, po czym pokuśtykał za idącym pewnym krokiem Brianem.
Wrócił myślami do teraźniejszości.
Zmienił się.
Ale dlaczego?






(cz. II)





Iamael powolnym marszem szedł przed siebie, mając w głowie obraz wyjęty z koszmaru. Podejrzewał, że sen ten może oznaczać jego koniec, śmierć.  Starał się sięgnąć po przeszłość. Był wtedy taki żwawy, energiczny, pomysłowy...Jego uwadze nie umknął moment, kiedy to po raz pierwszy ujrzał siebie ginącego w radioaktywnym szlamie. Próbował zebrać myśli, skupić się, by odszukać odpowiedzi na pytanie, co tak gwałtownie naruszyło jego psychikę i sposób postrzegania świata. Opuścił głowę w dół, widząc sączącą się czerwoną maź. "Prawdopodobnie krew" - pomyślał. Szedł za śladem, aż ujrzał konającego byka, zbrudzonego pustynnym piachem. Był wycieńczony, w dodatku mocno krwawił. Chłopak przyjrzał się jego ranie. "Coś go ukąsiło, głęboko wbiło zęby..."


Nie mogąc więcej wywnioskować, zrobił powolny krok w tył. Wiatr się nasilał, próbując zachwiać ciałem Iamaela. Zmrużył oczy na widok wirującego piachu i kamieni. Stał jak wryty i spekulował, dlaczego napastnik, najprawdopodobniej zwierzę zostawiło swoją ofiarę, zamiast się nią pożywić. było to wręcz nielogiczne, pełne sprzeczności. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie pociąć zwłok i zabrać paru solidnych kawałków mięsa, ale ostatecznie zrezygnował. Przecież napastnik mógł być nosicielem jakiejś zarazy bądź wścieklizny. Będąc lokatorem Briana często słyszał w radiu o wędrujących, zarażonych gromadach nie tylko zwierząt, ale i ludzi.
Pozostawił zwłoki i szedł dalej. Dalej, ku skamieniałym wydmom, gdzie co parenaście metrów widać było resztki jedzenia, roślin bądź po prostu złom. Zapasy w podręcznym plecaku błyskawicznie ubywały. Manierka z nienajczystszą wodą stała się niemalże pusta. Zatrzymał się na chwilę chcąc przeczesać bagaż. "Nóż, puszka groszku, pudełko od zapałek, mój szczęśliwy kamyk i..." - westchnął. Spojrzał swoimi brązowymi ślepiami na wygniecione zdjęcie oprawione drewnianą ramką. Przedstawiało ono chłopca w kraciastej, oliwkowej koszuli, jasnych spodniach i w siwych lakierkach, który uśmiechał się skromnie do aparatu, trzymając za dłoń schludnie ubraną kobietę. "Matko..." - wyszeptał, po czym schował zdjęcie, zamknął bagaż i ruszył powolnym tempem naprzód, będąc świadom tego, że w ciągu jednego lub dwóch kilometrów runie na ziemię z przemęczenia.

-Uwaga, rzucam! - wykrzyknął radośnie zarośnięty mężczyzna o krępej budowie. Wyrzucił na stół ze swoich ubłoconych rąk parę kości. Pewny siebie uniósł głowę do góry, mrużąc oczy. Był pewien wysokiego wyniku, jednakże śmiech jego towarzyszy okazał się słuszny.
-No masz ci los Bartisie! Pieniążki na stół! - szyderczo rzekł znacznie wyższy mężczyzna, noszący zaledwie podziurawione jeansy, sportowe buty i kapelusz kowbojski. Na torsie natomiast widniał tautaż, symbolizujący jastrzębia szybującego ku szyi o rozpoztartych skrzydłach na piersiach.
Po ukazaniu zrezygnowanej miny przez zawodnika, mężczyzna z tatuażem bacznie obserwował jego dłoń zmierzającą wprost do kieszeni. Powoli wyciągnął z niej rękę, mówiąc:
-Taa, a co powiesz na kawałek żelastwa? - w tym momencie nastąpił błyskawiczny brzdęk w otoczeniu dwóch siedzących obok siebie motocyklistów. Obydwoje spadli z prowizorycznych krzesełek wprost na ziemię.  Dobrze zbudowany mężczyzna, najprawdopodobniej szef nieprzytomnej dwójki zdołał złapać metalowy pręt pędzący w jego kierunku, a następnie wykonał solidny zamach lewą ręką prosto w twarz oponenta. Cios oszołomił go na tyle, że puścił pręt i potknął się o własne siedzisko.  Mężczyzna nie ustępował krępemu i zarośniętemu bandziorowi. Podszedł do niego bliżej, chwycił go za jeansową kurtkę dwoma rękoma i nabił na swoje kolano. Wyraźnie zajęczał, nie mając sił ustać w miejscu. Szef szajki uniósł go w powietrze najwyżej jak tylko mógł i cisnął nim o niestabilne, druciasto-drewniane ogrodzenie, które przewróciło się wraz z nim. Mimo doznanych ran starał się obserwować całe zajście. Oglądał przez nieco zmrużone oczy zbliżającą się w jego kierunku deskę pozbijaną gwoździami. Wtem, zupełnie niespodziewanie, napastnik zatrzymał się. Począł cicho jęczeć i osunął się na kolana. Pobity mężczyzna z wrażenia starał się powstać pomimo bólu, jaki odczuwał w okolicach nóg.
-Nie trudź się z wstawaniem, nic ci nie zrobię - powiedział tajemniczy nieznajomy, wyciągając nóż z pleców trupa. Gdzie trzymacie żarcie?





(cz. III)



Wybiła północ. Okolica o tej godzinie zdawała się być niezwykle spokojna. Co pół godziny można było ujrzeć wątłe cienie, najczęściej dzikich psów, szczurów, a także sępów, wiecznie szukających padliny. Bartis dokładnie przyglądał się gwiazdom. Rozmyślał nad swoją przeszłością i przyszłością. Nigdy nie podołał większym trudom, żył leniwie i mało ambitnie, lecz potrafił o siebie zadbać dzięki swojemu wrodzonemu sprytowi. Odkąd rodzice zdali się na poszukiwanie bezpiecznego miejsca tuż przed zapowiedzianym w mediach wybuchem bomby atomowej, oblegały go pomysły kompletnie sprzeczające się z jego naturą. To własnie instynkt kazał mu uciec niepostrzeżenie z samochodu podczas krótkiej przerwy na drzemkę. Z łzami w oczach biegł przed siebie, a otoczenie zdawało się być takie szare i przygnębiające. Biegł tam, gdzie intuicja mu nakazała. Czuł, że tylko w ten sposób zdoła znaleźć schronienie...Niezwykłe było jego zdziwienie, gdy je odnalazł. Był to głęboko ukryty bunkier, dodatkowo ogrodzony kolczastym płotem i kilkunastoma strażnikami przyzwoicie uzbrojonymi. Chwilę po jego przybyciu podbiegł do niego jeden z nich, krzyczał, że w ciągu godziny nastąpi zrzut bomby, frustrowała go jego obecność poza bunkrem, więc podniósł Bartisa i niosąc go na ramieniu udał się w kierunku panelu odblokowującego dostęp do wrót bunkra.
Taka była jego przeszłość. Dorastał w warunkach niemal idealnych, dla niewielkiej grupy wybranych.  Co jest teraz?
Bartis oderwał wzrok od gwiazd i spojrzał na swoje ręce. Styrane, podarte, lubujące się w spływającej po nich krwii.. Nie nosił rękawic, jego kończyny zdawały się przyzwyczaić do bólu. Dotknął twarzy. Brwi przycięte, bujny zarost; na ogół oschła. Zdjął zakurzone buty i przyjrzał się stopom.  Masywne, choć niezbyt wielkie, w kilku miejscach okaleczone, zapewne przez ostre kawałki złomu lub kamyki znajdujące się w jego obuwiu. "Jestem włóczęgą"-pomyślał. "Dlaczego zostawiłem ludzi, którzy mieli nadzieję w odrodzenie. Kierowała mną ludzka ciekawość? Przenajświętszy, daj mi szansę to naprawić, nim pustkowie się mną pożywi "-wyszeptał, kierując ponownie wzrok ku niebu.
-Cholerne graty - burknął Iamael, potykając się o przebitą oponę od samochodu. Podszedł do Bartisa, który właśnie otulił się oliwkowym, wełnianym kocem, lecz ten nie zwrócił nawet na niego uwagi.  Zbliżył się, stojąc w odległości półtora metra od jego oczu. I skutecznie. Dzięki temu zwrócił na siebie jego uwagę. Chłopak uśmiechnął się.
-Domniewam, że się modlisz?
Barczysty mężczyzna milczał. Przytaknął głową, dając do zrozumienia, że jest zajęty i skupiony na czymś innym. Nie chcąc mu przeszkadzać, Iamael przysiadł się do niego i podobnie jak on mierzył wzrokiem gwiazdy.
-Jesteś irytujący - wymamrotał Bartis.
-Serio? A to dlaczego?
-Najwyraźniej nie wierzysz w żadne boskie siły i kpisz z tego, przynajmniej wskazuje na to twoje zachowanie.
Młodzieniec chwycił leżący nieopodal kawałek drzewa, zaczął nim rysować po piachu i spojrzał na mężczyznę:
-Gdzie był twój bóg, kiedy ludzi spotkała zagłada? - oczy Iamaela zdawały się lśnić, nie dzięki odbiciu gwiazd, lecz przez łzy. Natychmiast odwrócił głowę w kierunku kreślonych linii.
Twarz Bartisa była skamieniała. Uodpornił się na takie niedojrzałe wyzwiska, choć wiedział, że w głębi serca miał na myśli swoich bliskich i tęskni za nimi.
-Sami zgotowaliśmy sobie taki los, to było nieuchronne. Moi bliscy również nie żyją...ale to nie powód, by przekreślać całą przyszłość. Żyjesz, by umrzeć? Nie sądzę, jeszcze wiele doświadczysz - poklepał chłopaka po ramieniu. - Pamiętaj: twoje oczy nie ujrzały początku, uznałbym to za powód do radości.
Chłopak wstał, podeptał ze spokojem swoje malunki i skierował się w stronę prymitywnego magazynu, po czym będąć obróconym plecami do Bartisa orzekł:
-Smutek i senność to najlepszy zestaw na ponury sen, dobranoc.




(cz. IV, finalna)



Spływające zewsząd toksyny tryskały niczym najgorętszy gejzer. Uwięziony w skutym żelazem magazynie panicznie szukał wyjścia. "Okna!" - krzyknął, lecz podobnie jak drzwi były szczelnie zaryglowane. Zielony szlam zbliżał się do jego stóp. Syczał i tryskał, jakby chciał mu powiedzieć: "połóż się, zamknij oczy i nie ruszaj się". Panika sięgała zenitu. Wskoczył na kulawy stół, którego nogi nie stawiały oporu toksycznej mazi.  Nagle z kałuży wyłoniła się ręka, która schwyciła go za nogę. Popadłszy w furię, zaczął wymachiwać pięściami w stronę dziwnego tworu. Dłoń ściskała jego kolano coraz bardziej i bardziej, chłopak poczuł się zrezygnowany, popadł w rozpacz, aż nagle...obudził się.
-Co ty odwalasz? - fuknął Bartis, łapiąc się za policzek lewą dłonią, po czym zaczął wymachiwać prawą. -Spójrz, już chciałem cię uspokoić tą patelnią...uderzyć, o tak, przez łeb!
Zdezorientowany Iamael podniósł się powoli. Odetchnął z ulgą. To był tylko koszmar...
-Dlaczego chciałeś mnie obudzić?-spytał śpiącym, znużonym głosem, przecierając swoje niewielkie, lecz skośne oczy.
Mężczyzna energicznie podkradł się do okienka znajdującego się po drugiej stronie budynku, po czym wymachiwał ręką, chcąc zawołać do siebie kompana.
-Mamy towarzystwo, spójrz.
Ich oczom ukazała się grupka ludzi ubranych w brązowo-popielate płaszcze sięgające rzepek u kolan, solidne, jakby wojskowe buty oraz maski gazowe.  Czwórka wędrowców dokładnie badała okolicę, wykazując przy tym ogromne skupienie a zarazem czujność. Iamael począł drżeć, na co Bartis zareagował, ściskając jego ramiona swymi dłońmi:
-Spokojnie, za nami znajduje się tylne wyjście, wykradniemy się stąd...
Chłopak nie ustawał, im grupa była bliżej ich położenia, tym bardziej okazywał strach.
-Widzisz...ich broń? To M4...błagam cię, złóż swoje brudne łapska i módl się do swojego boga, błagam!
W jego oczach pojawiły się łzy, to już nie pierwszy raz. Krępy mężczyzna obserwował jego załamanie psychiczne. Upadł na kolana, spuszczając głowę w dół, sięgając po sentymentalne zdjęcie w skromnej rameczce. "A ty, włóczęgo, który zgodziłeś się żyć samotnie, patrząc na śmierć bliskich...co zrobisz? Pozwolisz umrzeć dzieciakowi? Zawiodła cię intuicja, skazała cię na samolubne życie, napraw ten błąd" - mówił sobie w głębi duszy.
-Dzieciaku, nie dąsaj się, wstawaj i wiej! - stanowczo wypowiadał słowa, patrząc chłopakowi prosto w oczy, lecz ten nie reagował. Przez chwilę zdawało się, jakby mówili do siebie spojrzeniami. Iamael przytaknął głową, schował swój skarb i stanął naprzeciwko mężczyzny.
-On tu jest?
-On zawsze tu był, czekał na ten moment.
Mocno uścisnął zbrudzoną i poranioną dłoń Bartisa, po czym błyskawicznie uciekł z budynku. Pozostawił po sobie stertę kurzu i kilogram łez.

*W pomieszczeniu zapadła cisza. Mężczyzna przez całe swe pustynne życie spotykał się ze spontanicznymi reakcjami, gdzie ryzyko było ogromne. Był świadom, że tego dnia pozwoli odpocząć swej umęczonej duszy, zdobywając się na heroiczny czyn. Otrzymał bowiem bilet w jedną stronę...
"Pełen skupienie i determinacja!"-powtarzał sobie, rozglądając się po składzie. Niegdyś to miejsce było niewielkim posterunkiem dla kolonii górniczej, znajdującej się niecały kilometr stąd. Miejscówka ta wyglądała na niemalże nienaruszoną tylko dlatego, że owa kolonia była znacznie atrakcyjniejsza i obfitsza w łupy. Bartis wiedział o tym wszystkim właśnie od niedawno pokonanego szefa gangu motocyklowego, z którym grał w kości.
Jak do tego doszło?
Wracał  z miasteczka Drangtown, w którym był niemile widziany za drobne kradzieże i rozróby. Wysłano za nim nawet grupę pościgową, składającą się z trzech strażników uzbrojonych w niezwykle skuteczne karabiny FN FAL. Szczęście mu dopisało-pojawiła się burza piaskowa, która zniechęciła stróżów prawa do dalszego pościgu, ale też utrudniła wędrówkę uciekinierowi. Ostatkiem sił trafił na posterunek. Jego wspaniałe krasomóstwo, nabyte zapewne poprzez krętackie i łotrowskie życie, ocaliło go. Dogadał się z gangiem, że jeśli przegra grę w kości, będą mogli go okraść, a nawet zabić, jeśli wygra, ujdzie mu to płazem. Postawił wszystko na jedną kartę...
Wraz z upływem każdej sekundy zdenerwowanie u mężczyzny rosło. Nerwowo przeczesywał małe oraz wielkie skrzynie w poszukiwaniu jakiejś broni. "Boże, nie było stać mnie na lepsze życie, ale pozwól mi to naprawić, wybacz mi"-lamentował pod nosem, ocierając pot z czoła. Modły zdały się przynieść wielki sukces. Odnalazł skrzyneczkę okrytą wełnianym, brunatnym kocykiem, w której znajdowała się...laska dynamitu, a także mały kanister pełen benzyny. Widok takiego zestawu zadziwił mężczyznę, ale także przyprawił o uśmiech i szaleństwo w oczach.
Tymczasem przybysze stanęli u progu magazynu. Nie rozmawiali ze sobą. Prowadził ich osobnik z małą gwiazdką na torsie-dowódca patrolu, któż to wie. Stąpał stanowczo, lecz roztropnie mierzył przedmioty wokół siebie, a za nim pozostała trójka, rozglądająca się na boki i za siebie. Ujrzeli przed sobą uchylone drzwi od tylnego wyjścia. Wiatr wzmógł się i zaczęły trzaskać o framugę, niszcząć niepokojącą ciszę. Lider oddzialu przyglądał się im dokładnie. Coś go niepokoiło...coś wyglądającego jak kałuza, tuż przed tańczącymi drzwiami...w tym samym momencie załoga zauważyła podobne ślady pod swymi stopami. Nagle w rogu pomieszczenia osunął się poharatany koc, z którego wyskoczył Bartis trzymający dynamit z zapalonym lontem. Błyskawicznie rzucił go pod stopy tajemniczych nieznajomych, którzy oddali serię strzałów w jego klatkę piersiową. Ledwo zdołał wyszeptać: "skoro taka jest wola boża..." i upadł, pozostawiając pod sobą ogromną plamę krwii. Napastnicy nie zdążyli uciec-wybuch rozerwał połowę z nich, a pozostałych uśmierciły płomienie. Słońce tego dnia świeciło wyjątkowo pięknie...
Zapytasz pewnie co z buntowniczym Iamaelem? To samo, co z Tobą. Przychodzą chwile, gdy żegnamy swoich bliskich bez naszej zgody, gdy opuszczamy dom i ruszamy w świat, poznajemy ludzi, którzy oddaliby za nas życie...a potem zapominamy, zapuszczając korzenie w teraźniejszośći i naszym samolubstwie, lecz czy aby na pewno? Kolekcjonujemy rany na naszej duszy, lecz szczęśliwy ten, który patrząc na nie mówi: "tu nie ma miejsca na smutek, jest miejsce na doświadczenie".