Wstaję, godzina szósta czterdzieści.
Dzień jak każdy inny,
a mimo wszystko nie wpuszcza do siebie uśmiechu.
Dramaturgia.
Wracam, zamknięty w ciasnych czterech kątach.
Ścianę i sufit już dawno okrył cień.
Sięgam w głąb umysłu, by ujrzeć to, co piękne.
Za cholerę nie rozumiem, dlaczego widzę tam Ciebie.
Błagam, zniknij,
o to samo proszę problemy.
Rozszarpywanie palcami twarzy,
zaciskanie brudnych i spoconych pięści,
wewnętrzny jęk,
stłumiony płacz.
Tak nagle, jednocześnie,
dobrze mnie znają.
Potykam się po raz kolejny.
Nigdy nie zwątpię w potęgę łez,
niczym kwas wypalają mi oczy.
Ślepnę. Przez skryte w sercu krzyki
tracę słuch. Jak opętany
walczę z koszmarami. Jednak czuję, że
umieram.
A teraz schwyć moją dłoń,
która trzyma rękojeść noża.
Delikatnie, o właśnie tak,
pchaj, nie przerywaj.
Uśmiechamy się do siebie.
Czekałem na to.
Dobranoc.